Jak to Kamila, nasza praktykantka, poszukiwała mieszkania w Barcelonie
W poszukiwaniu swojego miejsca
W
Barcelonie jestem już tydzień, ale zdążyłam się do tego miasta
tak przyzwyczaić, że czuję się jak u siebie w domu. Jest to mój
drugi wyjazd z programu Erasmus, więc na pewno będę porównywała
swoje wrażenia z Barcelony i z Bukaresztu. I choć w Bukareszcie
również czułam się jak w domu, to więcej czasu zajęło odkrycie
mi jego duszy i poczucie się tam swobodnie. Tu, w Barcelonie,
poczułam to pierwszego dnia. Przyleciałam w poniedziałek (24
lutego) i jeszcze w Polsce planowałam, że niezależnie, o której
godzinie dotrę do nowego mieszkania, zostawiam walizki i idę „na
miasto”. Rzeczywistość oczywiście zweryfikowała moje
postanowienia, gdyż dotarłam o godzinie 22 i wypadało jednak
rozpakować swoje dwa trzydziestokilowe bagaże. Nie inaczej. Na
lotnisku w Pyrzowicach (skąd leciałam) musiałam jeszcze zostawić
kilka rzeczy siostrze, gdyż o dwa i pół kilo przekroczyłam limit
ciężkości. Wtedy również ogarnęła mnie panika – jak ja sobie
poradzę z tymi bagażami. Dzięki osobie, która tu już była,
dostałam dokładne wytyczne jak mam dojechać z lotniska do centrum,
a potem do swojego mieszkania, ale to oznaczało dwie przesiadki.
Normalnie nic takiego, przy moim obciążeniu – dość
problematycznie. A wyglądałam tak: duży, naprawdę duży plecak,
który przeważał mnie na wszystkie strony, ogromna walizka na
kółkach plus jako bagaż podręczny, przewieszony na ramieniu
laptop z tysiącem kabli, dokumentów itp. Ogólnie waga bagażu
przeważyła mnie samą, ale przecież wyjeżdżałam na trzy
miesiące, musiałam wziąć to co najważniejsze. Rozpakowując się
jednak zastanawiałam się po co mi te wszystkie ubrania i że już
nigdy więcej tego nie zrobię tzn. nie będę podróżowała z
takimi bagażami (zobaczymy do kiedy będzie obowiązywało moje
postanowienie, pewnie do następnej dłuższej podróży). Dodam
jeszcze, iż powiedziałam sama sobie, że jeśli dam radę z tym, to
dam radę ze wszystkim. I dałam (nawet nie podejrzewałam, że tak
łatwo to pójdzie) czyli w przyszłości też dam radę – ze
wszystkim. Jednak przyznaję, życzliwość ludzka i szczęście mi
sprzyjały. Zaczęło się już na lotnisku El Prat. Wiedziałam ,że
należy kierować się do autobusu numer 46, a będąc już na
przystanku usłyszałam rozmowę Polaków. Przeprosiłam za
przeszkodzenie, zapytałam czy spotkani państwo mogli by mi
powiedzieć, w którym miejscu należy wysiąść (kierowałam się
na Plaça Espana). Okazało się, iż nie tylko również tam
wysiadali, ale zaopiekowali się moim bagażem (to znaczy pomogli
ciągnąć walizkę), poszli razem ze mną na odpowiednią stację
metra, wskazali kierunek, pożartowali i jeszcze zostawili namiary do
siebie, w razie gdybym miała problemy. Podziękowałam serdecznie
wiedząc, że najgorsze już za mną. Teraz tylko przesiąść się
na stacji Urquinaona na żółtą linię i zadanie wykonane. Ale…
żeby dostać się na żółtą linię należy pokonać kilka
przejść, z kilkoma schodami. Na co dzień oczywiście takie schody
to norma, ale z moim bagażem… Ostatnio pokonywałam znów tę
trasę i przypomniało mi się jak już przy pierwszych schodach
młody mężczyzna zaproponował pomoc. Oczywiście skorzystałam,
podziękowałam i poszłam dalej, a dalej za zakrętem… znowu
schody. Na szczęście kilka więc sama wciągnęłam walizkę.
Później kolejne, znów wiele– tym razem pomogła dziewczyna i
ostatnie zejście – mężczyzna z żoną. Uczynny mężczyzna
złapał za uchwyt i razem znieśliśmy torbę ze schodów. Podnosząc
jednak nie spodziewał się chyba jak ciężka ona jest, gdyż jego
zdziwienie wyraziło się w słowach, których nie zrozumiałam, ale
mogłam podejrzewać co znaczą. Później całą trasę w metrze
uśmiechał się i życzliwie zerkał to na żonę to na mnie, to na
walizkę. Ze stacji metra odebrała mnie na szczęście współlokatora
i razem dotarłyśmy do mieszkania.
Jeśli mowa o moim mieszkaniu, nie mogę sobie odmówić opowieści o
jego poszukiwaniu. Choć może nie są one (na szczęście)
traumatyczne i dość skomplikowane warto o nich wspomnieć. Ponieważ
jestem osobą zapobiegliwą zdecydowałam, iż najpóźniej miesiąc
przed wyjazdem muszę znaleźć swoje lokum. Na początku stycznia
zaczęłam poszukiwania przez Internet. Począwszy od wszystkich
dostępnych stron Erasmus Barcelona, przez hiszpańskie portale
oferujące wynajem mieszkania, po prywatne znajomości. O dziwo
okazało się, że komu bym nie powiedziała o wyjeździe do
Barcelony, każdy kogoś tu znał, lub kogoś kto znał kogoś lub
jeszcze dalsze konotacje. Ogólnie skutek zerowy. Poszukiwanie
mieszkania wyglądało podobnie jak poszukiwanie praktyk. Tysiące
maili, zero odpowiedzi. Czas uciekał, ja się denerwowałam, a
dodatkowo odkryłam, że przeciętna cena za wynajem mieszkania jest
o kilkadziesiąt euro większa niż zakładałam na początku.
Barcelona jest drogim miastem, ale wartym swojej ceny, co każdy
dzień spędzony tutaj mi to potwierdza. Więc gdy już pogodziłam
się z ceną wynajmu, odpuściłam te tańsze – czasami pojawiające
się – oferty, gdyż jak mnie przestrzegano, mogę mieszkać bez
okien lub jeszcze gorzej. Ale nawet moje pogodzenie się z ceną nie
przyniosło efektu. Odpowiedzi jak nie było, tak nie było, a że
życie lubi mnie zaskakiwać pewnego dnia, niespodziewanie zaczęłam
otrzymywać odpowiedzi, dosyć nietypowe, które podejrzewam będę
długo wspominać, a które swego czasu bawiły moich znajomych.
„Kamila (zwracam uwagę na bezpośredniość) , nie ma problemu,
chętnie wynajmę ci mieszkanie. Nie jest może bardzo słoneczne,
ale słońca będziesz miała dość w Hiszpanii. Ogólnie całe
mieszkanie składa się z pokoju, kuchni i łazienki. Przez pierwszy
miesiąc będę mieszkał (zwracam uwagę, iż był to mężczyzna) z
Tobą, potem wyjeżdżam na miesiąc więc będziesz miała mieszkanie
dla siebie, a po miesiącu wracam i znowu zamieszkamy razem” –
komentarza dodawać chyba nie muszę.
Kolejni
byli – jak ich określiłam – „ludzie z lasu”:
„Oczywiście chętnie wynajmiemy ci mieszkanie, ale musisz
wiedzieć, że nie mieszkamy dokładnie w Barcelonie, mieszkamy w
lesie, w małym domku, żyjemy tu spokojnie, ale w każdej chwili
można stąd dojechać do centrum”
Następni
byli, bardzo życzliwi, choć nadgorliwi Hindusi:
„Kamila, mieszkamy we dwójkę (dwaj mężczyźni), studiujemy na
Uniwersytecie w Barcelonie, właśnie jeden znajomy wyjechał i
zostaliśmy sami. Jesteś z Polski? Bardzo lubimy ludzi z Polski.
Kiedy przyjeżdżasz, chętnie cię przygarniemy, itd…” –
jednak postanowiłam się wstrzymać.
Na
koniec oczywiście hit – restrykcyjni weganie:
„Pani Kamilo, oczywiście jesteśmy skłonni wynająć pani
mieszkanie jednak na wstępie chcieliśmy zaznaczyć, że jesteśmy
parą wegan, którzy trzymają się ściśle określonych zasad i nie
akceptujemy naruszania ich. W naszym domu nie spożywamy produktów
pochodzenia zwierzęcego i wymagamy tego również od naszych
współlokatorów jak i ich gości. Wolimy uprzedzić o tym na
początku, aby nie było nieporozumień, gdyż konsekwentnie jesteśmy
wierni naszym ideom”
Cóż,
sama jestem wegetarianką (nie weganką) i nigdy nikomu w talerz nie
zaglądałam, nie mówiąc już o podporządkowywaniu czyichś
posiłków moim wyobrażeniom. Oczywiście ich dom, ich wola, ale jak
pomyślałam że nawet jajecznicy bym nie mogła sobie zjeść na
śniadanie, albo ugotować jajeczka na święta – zwątpiłam.
Zwątpiłam wielokrotnie, ale w myśl idei: „nie poddawać się”,
pewnego dnia doznałam olśnienia. Przecież na pewno ktoś z mojego
uniwersytetu przebywa na Erasmusie w Barcelonie i orientuje się w
sprawach mieszkaniowych. Napisałam do koordynatora, który przesłał
mi namiary na dwie Polki przebywające tu oraz ogłoszenie, za które
oczywiście Uniwersytet nie ponosi odpowiedzialności, ale które
może chciałbym wziąć pod uwagę. Otóż małżeństwo
polsko-hiszpańskie oferowało wynajem mieszkania; słonecznego,
ładnego, może nie w samym centrum, ale też nie na obrzeżach.
Osoby kończące semestr studiów zwalniały pokoje i mieszkanie
czekało na nowych lokatorów. Czyli… na mnie! Spadło mi to jak z
nieba, co potwierdza ile mam szczęścia w życiu i jak łatwo
rozwiązać problemy – w tym przypadku najprostszym sposobem.
Skontaktowałam się oczywiście. Pierwszą rozmowę odbyłam przez
Skypa, umowę podpisałam w Warszawie, gdzie owo małżeństwo
obecnie przebywa, a wizyta pokryła się z moim i tak planowanym już
wcześniej przyjazdem do stolicy (spotkanie z „Erasmusami” z
Bukaresztu). Tak jak planowałam, miesiąc przed wyjazdem znalazłam
mieszkanie, a wszystko gotowe było dokładnie na trzy tygodnie
przed. Samolot zarezerwowany dwa miesiące wcześniej, w dość
okazyjnej cenie – akurat w dniu rezerwacji zmalała o 50 złotych.
Wiec pozostało dopełnić formalności na uczelni, m.in. ustalić z
wykładowcami warunki zaliczenia, gdyż jako studentka odbywająca
praktykę muszę zaliczyć semestr indywidualnie; kupić niezbędne
rzeczy i czekać.
A
gdy już się doczekałam i wysiadłam na Plaça Espanya –poczułam,
że jestem w kompletnie innym miejscu, ale w tym w którym chciałam
i powinnam być. Ten widok wieczorem i to powietrze. Pamiętam moją
pierwszą myśl – tu nawet inaczej pachnie – taką wolnością!
Kamila Ocimek
Komentarze
Prześlij komentarz